wtorek, 19 lutego 2013

2. Bez zasad

7417_d17d_350 


***
    - Rozchmurz się, Rogaczu - powiedział Syriusz. Wokół głowy miał obwiązany krawat i pociągnął go teraz, aż ten zawisł luźno na jego szyi. - Na Merlina, dlaczego ona cię ciągle obchodzi? Daj sobie z nią spokój, nie jest tego warta.
Black widział to w oczach Jamesa. Widział to już od bardzo dawna, ilekroć rozmawiali na jej temat, być może właśnie dlatego, że znał go od podszewki. Ba! emocje, gasnące i zapalające się w orzechowych tęczówkach, Syriusz wyłapywał jak odbiornik radiowy, tyleż zniekształcone, bo absolutnie Łapie obce. 
- Mówisz poważnie? - Potter odchylił głowę w tył, zaciągnął się trzymanym przez siebie papierosem i powoli wypuścił obłok różowego dymu.
- Pewnie i jest w niej coś... - Black wetknął fajkę do ust, by zakamuflować dziwnie niezręczne milczenie, które wówczas zapadło, a potem spojrzał na papierosa z uznaniem. - Zonk się spisał. Może następnym razem zamówimy bananowe?
Siedzieli w ciemnym dormitorium. Przez zamknięte drzwi przesączała się do środka muzyka dochodząca z Pokoju Wspólnego, przez otwarte okno zaś wpadało chłodne powietrze. Woń wytworów Zonka - równie zakazanych, co popularnych w Hogwarcie - wypełniał wnętrze truskawkową lepkością.
- Siedem lat, Łapo - James zmiął niedopałek o ścianę szkoły, wychyliwszy się przez okno, a potem cisnął go w dal. Zeszli obaj z parapetu, spojrzeli po sobie i Syriusz mógłby przysiąc, że w słodki zapach ciemności wdarła się gorzka nuta niewypowiedzianych przez Jamesa słów. - Chodź. Założę się, że czeka na nas tam kilka ślicznych blondynek.
- Byleby nie rudych, tak? - Black przytknął różdżkę do drzwi, które stanęły przed nimi otworem. Uderzyły w nich dźwięki muzyki i gwar głosów dochodzących z dołu.
- Właśnie - Potter zaśmiał się fałszywie. - Byleby nie rudych.
I kiedy schodzili do Pokoju Wspólnego, Syriusz pomyślał, że tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności Lily nie zjawiła się na dzisiejszej imprezie. Drażniło go to, jak traktowała Jamesa. A może - do tego Łapa nie potrafił przyznać się nawet przed samym sobą - może irytowało go po prostu, jak Rogacz zmienia się przy niej. Jak przestaje być Huncwotem, odrobinę bardziej za każdym razem.
Salon pogrążył się w chaosie. Wszędzie stały butelki i szklanki, papierki i resztki jedzenia. Uczniowie zajmowali wszystkie meble oraz większą część podłogi. Potter wraz z Łapą wywołali swoim przybyciem tradycyjne już poruszenie, które ani ich nie peszyło, ani im nie pochlebiało. Witając się po drodze z kilkoma Gryfonami, przeszli do najbliższej kominkowi sofy, na której znaleźli Remusa. Wszyscy wiedzieli oczywiście, że niepisanym prawem sofa ta jest własnością Huncwotów. Nie musieli oni już demonstrować swojego prawa do niej, a nawet gdyby - nie mieli ku temu większych oporów. Gryffindor wciąż pamiętał kilka takich potyczek.
- Niczym stado spragnionych zwierzaków - oznajmił Remus, podając pozostałej dwójce po butelce kremowego piwa. - Uwierzycie, że właśnie widziałem, jak półnaga drugoroczniaczka wymiotuje do dzbanka po soku dyniowym?
James przeskoczył przez oparcie sofy, rozkładając się nań wygodnie, Black zaś przysiadł na jej brzegu, lustrując pomieszczenie bystrym okiem.
- Jenny Conelly przytyła - rzekł wreszcie.
- Nazywa się Gemma - oznajmił Lupin, nie odwracając nawet wzroku od kominka. - Bądź miły.
- Ach, Lunatyku  - Syriusz wzruszył ramionami. Skłonił się lekko i, utkwiwszy wzrok na drugim końcu Pokoju Wspólnego, powoli odepchnął się od sofy. - Jak zwał tak zwał.
Przysiadł się do grupy rozchichotanych czwartoklasistek, szepnął coś do nich z wystudiowanym uśmiechem naczelnego łobuza i skinął dłonią na przyjaciół.
- Ja podziękuję - Remus zaśmiał się, kręcąc głową. James mrugnął do Syriusza, ale także nie wstał z sofy. Łapa wzruszył ramionami; mógł poradzić sobie i ze czterema.
- Co z tobą, Lunio? - Mruknął Potter zniżonym głosem. Blask ognia, który padał na twarz Remusa, pogłębiał okrutnie jego zmęczenie.
- To będzie ciężka pełnia - odparł chłopak spokojnie. Pociągnął łyk kremowego piwa, spojrzał przyjacielowi prosto w oczy i wypalił niespodziewanie - nie było jej tutaj, Rogaczu, przykro mi.
James uniósł się z kanapy. Zmierzwił włosy i uśmiechnął się lekko. Ogień błysnął w szkłach jego okularów.
- To bez znaczenia.
Bóg jeden wie, że być może pierwszy raz w życiu skłamał tamtej nocy swojego przyjaciela.



***

    Poszło szybciej, niż zwykle; u ramienia Syriusza wisiała jedna z tych głośnych czwartoklasistek, Diana lub Danny, a może Denise - dla Łapy nie miało to większego znaczenia. Była ładna, ale w specyficzny, poniekąd odrzucający sposób: miała głęboki dekolt, krótką spódniczkę, a kiedy się zbliżała, powietrze przesiąkało wonią jej drogich perfum.
- Hm, mogę? - Zapytała, wyciągając dłoń w stronę dzierżonej przez Blacka butelki Ognistej Whiskey.
- Wystarczy ci już - odparł chłopak, odtrącając jej rękę niecierpliwie. Zaczerpnął łyk trunku, zamruczał i odwrócił się do Gryfonki, przypierając ją lekko do ściany. - Więc może powtórzysz mi swoją teorię na temat dobrej zabawy, co, Danny?
- Daisy - poprawiła go niewyraźnie.
- Wszystko jedno - pochylił się, a potem pocałował ją mocno, głęboko i absolutnie beznamiętnie. Jej usta smakowały alkoholem oraz mentolową gumą do żucia; tak mógłby smakować niezobowiązujący seks, gdyby dało się określić jego smak.
- Będę teraz twoją dziewczyną? - Zapytała Daisy. Nieporadność, z jaką odpinała guziki obcisłej bluzki, zniecierpliwiła Blacka. Chłopak odtrącił jej ręce raz jeszcze, rozrywając bluzkę jednym szarpnięciem.
- Moją dziewczyną? - Wychrypiał między jednym pocałunkiem a drugim. - Oszalałaś?
Łapa wiedział doskonale, co robi. Odpowiadało mu, że kobiety są istotami w gruncie rzeczy tak banalnymi; mógł nimi manipulować, jak mu się żywnie podobało i znał doskonale reakcję na pociągnięcie każdego ze sznurków. Sznurek zaś, który pociągnął teraz, uraził niewielką, acz wciąż istniejącą dumę Gryfonki. Dziewczyna wydęła usta. Można by pomyśleć, że uderzy, ale nie... Łapa wiedział, że Daisy nie postawi mu się tej nocy. Przymknął oczy i westchnął, pozwalając jej działać. Oparł się o ścianę; podczas gdy ona wiła się w dole, wyciągnął z kieszeni Mapę Huncwotów i rozłożył ją jedną ręką na stoliku przy swoim boku.
- Co robisz? - Spytała tamta, zaprzestając na chwilę gorączkowych manewrów.
- Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego - Syriusz stuknął różdżką w pergamin i posłał Daisy przelotne spojrzenie. - Próbuję nie zarobić kolejnego szlabanu. Nie zawracaj sobie tym swojej biednej, ciasnej główki, Denise.
Ryzyko nie tkwiło oczywiście w tym, że zostaną przyłapani poza dormitorium w środku nocy. Problem mógłby pojawić się wówczas, gdyby ktoś nakrył ich uprawiających seks w sali od transmutacji, w której tego samego dnia Black przemieniał książkę w jabłko i na odwrót. Tak, pomyślał Syriusz, a z ust wyrwał mu się głośny chichot, który naiwna Denise potraktowała jako zachętę. McGonagall zdecydowanie nie byłaby zadowolona z takiego obrotu spraw.
Wnioski! - wybełkotał nietrzeźwy rozsądek Łapy. Chłopak poderwał Daisy w górę. Posadził ją na stole obok Mapy, a kiedy zajął się jej szyją oraz gorzkim od perfum karkiem, nie odrywał wzroku od pergaminu. Nie zamierzał ryzykować życia dla przygodnego, pijackiego i - co bardzo prawdopodobne - kiepskiego numerka z upudrowaną małolatą. Och, miał kilka znacznie lepszych pomysłów na śmierć.
- Hm - odchrząknął, gdy w obserwowanym przez niego fragmencie Mapy pojawiły się ciemne ślady stóp. Jednym ruchem odtrącił Daisy od siebie.
- Co... - wyjąkała, naciągając koszulkę na cienki stanik.
- Szszsz - Syriusz przyjrzał się Mapie bliżej, z trudem skupiając nań wzrok. Nie McGonagall. Nie
Filch. Nawet nie Pani Norris, tylko cholerna prefekt naczelna Lily Evans. Black machnął ręką w 
stronę Daisy, nie popatrzywszy nawet na nią. - Diana, kochanie, ubierz się z łaski swojej i spieprzaj.
Pociągnął łyk Ognistej Whiskey. Podczas gdy palący strumień spływał mu do żołądka, a gdzieś z tyłu
na wpół naga Gryfonka słała w powietrze wiązanki najwymyślniejszych wyzwisk pod jego adresem,
maleńkie stópki Lily zatrzymały się w połowie korytarza piętro wyżej.
- I wiesz co jeszcze, Black? - Głos Daisy brzmiał płaczliwie. - Może było w tobie kiedyś coś
niezwykłego, ale stoczyłeś się. Wyglądasz jak wrak człowieka, skończony bydlaku!
Jej słowa najpierw go ominęły. Przepłynęły gdzieś obok, odbiły się od kamiennej ściany i dopiero do
niego dotarły.
- Ałć - rzekł wtedy bezbarwnie.
Drzwi trzasnęły. Kilka kropel Ognistej Whiskey trafiło na pierś Syriusza, kiedy chłopak zbyt
gwałtownie podniósł butelkę do ust. Stópki Lily ruszyły; skierowały się najpierw na schody, a potem
dalej, w stronę Wieży Astronomicznej.
- Co ty wyprawiasz, Evans? - Wymamrotał Black. Słowa nie brzmiały zbyt kształtnie w jego ustach.
Alkohol przyjemnie uderzał do głowy, znieczulał, ogłuszał, ale nie oślepiał jeszcze. Ciemne,
zdecydowane kreski Mapy pogrążonego w mroku zamku i chodzący ideał łamiący przepisy - to Łapa
widział aż nader wyraźnie.
Mam ją gdzieś, oznajmił rozdrażniony głosik w jego głowie. Był to chyba głosik rozsądku, który
Syriusz ignorował już nieomal odruchowo. 
- Byłbyś dumny, Rogaczu - chłopak zwinął Mapę, wcisnął ją do kieszeni po czym, z butelką w dłoni,
ruszył ku drzwiom.
Najpierw chciał coś zrobić - dogonić Daisy i pokazać jej, że nawet z dna potrafi wzbić się na szczyt,
jeśli tylko odrobinę tego pragnie, albo też znaleźć więcej Whiskey i upić się do nieprzytomności - ale
zaraz bez namysłu podążył za Lily.
Nie cierpiał tego dumnego, nudnego rudzielca, lecz fakt, że stała teraz na Wieży Astronomicznej,
czynił ją do cna samotną. I może dlatego, że Syriusz nagle również poczuł się samotny do samego
cna, postanowił pobyć sam... we dwójkę.
A może był po prostu bardzo pijany.
Tak. To mogło być właśnie to. 



***

    Grace przesunęła dłonią po twarzy, ścierając z niej kropelki potu. Włosy przykleiły jej się do karku, ułożyła je zatem na ramieniu i wcisnęła ręce do kieszeni bluzy, by ukryć ich drżenie. Zamrugała kilka razy, a kiedy zaczerpnęła tchu, falujący obraz korytarza prawie całkiem się wyostrzył. Jeszcze dwie, góra trzy minuty; Grace znała to aż nazbyt dobrze - drwiące chwile odmierzania czasu własnym, urywanym oddechem.
Nie zauważyła nawet, kiedy nadszedł. Spotkania z nim w pamięci Grace rysowały się zgoła mgliście, a jego obecność w jej życiu była dziwnie nierzeczywista, toteż niespecjalnie przejęła się najpierw tym, co robi. Poczuła przy uchu gorący oddech i przechyliła głowę z westchnieniem; zdecydowane, niecierpliwe palce zabłądziły w okolicach jej talii, by spocząć na ostro zarysowanych kościach biodrowych.
- Masz to? - Spytała wtedy niewyraźnie.
- Zgodnie z umową - w odpowiedzi wychwyciła nutę bezczelnej pewności siebie i przymknęła oczy, modląc się o cierpliwość. Tylko jedną, malutką minutę cierpliwości jeszcze. - Najlepszy towar dla najlepszej klientki, kotku.
- Dawaj - mruknęła, obracając się sztywno na pięcie.
Stanęła z nim oko w oko i po raz kolejny przekonała się, że w tych oczach jest coś zimnego i przerażającego, i po raz kolejny obiecała sobie, że nie spojrzy w nie już nigdy więcej, wiedząc przy tym, iż nie zdoła tej obietnicy dotrzymać.
- Uwielbiam, kiedy jesteś na głodzie - wymruczał. Byli blisko siebie, tak podniecająco, obrzydliwie blisko. Grace błądziła po jego ciele wzrokiem - głodnym, chorym i nieprzytomnym - a wzdłuż kręgosłupa spływały jej strużki zimnego potu.
- Mam pieniądze - szepnęła słabo w jego usta.
- Długi, Grace Bennett - odparł na to. - Oto, co masz.
Pochylił się do niej z uśmiechem i nie zareagował, gdy wyrwała z jego kieszeni prowokacyjnie
wysunięty woreczek.
Chciała odepchnąć chłopaka, ale wówczas...
Boże, jak dobrze było mieć to wreszcie w ręce!
- Spłacę wszystko - wymamrotała, cofając się ze wzrokiem utkwionym w paczuszce.
- Czas płynie - rzucił tamten z uśmiechem. - Odsetki rosną.
Nikt tak dobrze jak on nie zdawał sobie sprawy z tego, co działo się wtedy z Grace. Znał te uczucia: napływająca falami, granicząca z szaleństwem euforia i owy rodzaj pragnienia, którego nie można zwyciężyć. Niepodzielną władzę nad dziewczyną dawało mu jednak coś zupełnie innego. Była to wiedza, że nic już się dla niej nie liczy, i że cały jej świat ogranicza się teraz do zawartości tego małego woreczka.
- Tak - rzekła nieobecnie. - Zrobię co chcesz, tylko proszę, daj mi na razie spokój.
Kiwnął głową jakby łaskawie. Rozegrał to idealnie - Rudolf Lestrange, mistrz manipulacji.
- Zgłoszę się wkrótce! - zawołał za nią i zachichotał, gdy przy drzwiach Pokoju Życzeń nagle zamarła. Obserwował, jak pochyla się, a jej kolana miękną. Kucnęła na chwilę przy drzwiach i ten dźwięk pomiędzy dwoma ciężkimi oddechami mógł być chyba błaganiem o pomoc.
- Zrób to tutaj, bo jeszcze cię ktoś tak zobaczy - rzucił chłopak z niesmakiem, mijając ją. Złapał za klamkę i obejrzał się. Drżącymi dłońmi rozrywała właśnie opakowanie.
Owinął ją sobie wokół palca, to prawda; miała ponadto ładną buzię i tyłek, a jako Gryfonka mogła mu się w przyszłości bardzo przydać. Nie jednak w tym stanie. Gdyby zaćpała się dzisiaj na śmierć, nawet by go to nie obeszło.
- Cena poszła w górę - powiedział jeszcze, po czym zatrzasnął za sobą drzwi.
Grace położyła się wówczas na ziemi, przytknęła doń policzek i zamknęła oczy. Na trzy sekundy. A potem. Powoli. Wsunęła dwa palce do woreczka i dobyła cienkiej, prostokątnej bibułki.
Położyła ją na języku, zanim jednak świat odfrunął, zdążyła pomyśleć: umieram.
Lecz była to, oczywiście, nieprawda, bo przecież Grace Bennett umarła już dawno temu. Na podłodze Pokoju Życzeń leżała teraz atrapa - skórzany wór kości i bezsilnych emocji. Dziewczyna kochała tę chwilę, gdy narkotyk zaczynał działać; na ułamek sekundy wracała z martwych Grace Prawdziwa i był to ten jeden, jedyny moment, kiedy naprawdę żyła.
A potem świat wyparowywał - Grace umierała na nowo, by obudzić się rano i nienawidzić siebie bardziej, niż kiedykolwiek.

Wreszcie zrozumiałem, co to znaczy ból. Ból to wcale nie znaczy dostać lanie, aż się mdleje. Ani nie znaczy rozciąć sobie stopę odłamkiem szkła tak, że lekarz musi ją zszywać. Ból zaczyna się dopiero wtedy, kiedy boli nas calutkie serce i zdaje się nam, że zaraz przez to umrzemy, i na dodatek nie możemy nikomu zdradzić naszego sekretu. Ból sprawia, że nie chce nam się ruszać ani ręką, ani nogą ani nawet przekręcić głowy na poduszce.* José Mauro de Vasconcelos (z książki Moje drzewko pomarańczowe)

Boże, dlaczego tym razem śmierć bolała ją tak bardzo...?



***

    Syriusz wszedł na Wieżę niepewnym krokiem.
- To tylko ja, Evans - zachichotał ochryple, gdy Lily odwróciła się w jego stronę. W dłoni ściskała różdżkę. - Coś ty taka wrażliwa?
 - Co ty tutaj robisz, Black? - Odpowiedziała pytaniem na pytanie, z konsternacją opuszczając broń. Zmarszczyła czoło, kiedy chłopak, podszedłszy bliżej, oparł się obok niej. - Jesteś pijany.
- Troszeczkę - pokazał dwoma palcami, jak mało pijany jest we własnym mniemaniu. Ponad tym posłał jej równocześnie przenikliwe spojrzenie. - A ty, Ruda? Lunatykujesz, czy jesteś jedną z tych smętnych kici, które rajcują romantyczne noce na zamkowych wieżach?
Lily odwzajemniła spojrzenie. Ciężko było Blackowi skupić wzrok na zielonych, iskrzących się tęczówkach; przy odrobinie przytomności Łapa spostrzegłby pewnie, że oczy dziewczyny są wilgotne, a uśmiech ponury.
- Niektórzy myślą - odparła z nieudolną złośliwością i machnięciem wskazała w stronę Wieży Gryffindoru - a ciężko myśleć w takim hałasie.  
Syriusz odwrócił się. Wziął głęboki wdech. Lily czuła od niego woń alkoholu, papierosów oraz damskich perfum.
- Czasami jak tak patrzę - chłopak złapał szeroko murowaną barierkę; przechylił się przez nią, spoglądając w dół. - to mam ochotę skoczyć.
Rudowłosa pisnęła krótko. Chwyciła w garść tył jego koszuli, następnie zaś odciągnęła go od barierki z zaskakującą siłą.
- Nie sądziłam, że jesteś typem samobójcy - wypowiedziała wprawdzie te słowa z uśmiechem, ale oboje wiedzieli, że była absolutnie poważna.
- Och nie, Evans - Łapa roześmiał się, także nie całkiem wesoło, a potem nagle uśmiech spełzł mu z twarzy. Gdy tak patrzył na nią, wzrok miał mętny, nieodgadniony i zimny. - Po prostu chciałbym skoczyć. Wyobraź sobie, jakie to wspaniałe uczucie.
Przygryzła wewnętrzną stronę policzka; z tą miną wyglądała poważnie i zabawnie zarazem, a Łapa ze zdumieniem uświadomił sobie, że może jest w niej nawet coś wartego uwagi. 
- O, Merlinie - mruknął, chwiejnie osuwając się na ziemię. Wyszczerzywszy zęby, poklepał posadzkę obok siebie. - Usiądź, Ruda.
Lily zawahała się. Zagryzła policzek głębiej i ostrożnie, jakby ciągle niepewna, przykucnęła obok Syriusza.
- Ruda - powtórzyła, ściągając usta w podkówkę. - Nie cierpię, kiedy tak do mnie mówicie.
- Nazwałaś nas ostatnio wstrętnymi, napuszonymi pawianami - przypomniał tamten.
Zapadła na chwilę cisza, po czym oboje parsknęli śmiechem.
- Zasłużyliście - mruknęła Lily, dając mu w bok kuksańca.
Był to gest zwykłej, koleżeńskiej zaczepki - Łapa traktował nim niekiedy Remusa, a Evans częstowała nim  Grace, gdy zaszła potrzeba. W chwili jednak, gdy Lily dotknęła Łapę, gest ten niespodziewanie zmienił swój wymiar. Stało się wówczas "coś" - coś na tyle nieuchwytnego, by żadne z nich nie zawiesiło na tym myśli, lecz i na tyle wyraźnego, by oboje spojrzeli po sobie z rezerwą.
- Nie jesteś właściwie taka okropna, za jaką cię miałem - stwierdził cicho Łapa. Lily niezręcznie splotła przed sobą dłonie i przez chwilę, wytrącona z równowagi, z trudem zbierała myśli.
- To raczej wątpliwy komplement - odcięła wreszcie.  - Mam swoje powody, by traktować was w ten sposób.
- No, dawaj - Syriusz nadstawił policzka - kolejny raz na wpół tylko żartem, a na wpół zupełnie poważnie.
- Snape - rzuciła Lily i, zanim przewróciwszy oczyma Black zdołał jej przerwać, dodała - pomijając wasze uprzedzenia kierowane idiotycznym, gryffindorowskim patriotyzmem lokalnym, chodzi mi o to, że wykorzystujecie go, by się popisać. Jest od was słabszy i nikt go nie lubi. Dręczycie Severusa, by błyszczeć na jego tle.
Jej słowa zamknęły Blackowi usta. Chłopak otworzył butelkę Whiskey, łyknął z niej i poruszył ciemnymi brwiami.
- Brzmi, jakbyśmy byli naprawdę żałośni - oznajmił wreszcie. - Rzecz w tym, że to Smarkerus Snape.
Lily posłała mu mordercze spojrzenie i wtedy - może za sprawą słodkiej na swój sposób, niewinnej miny, dzięki której wyglądał jak duży, pijany, przystojny dzieciak - wtedy kąciki jej ust drgnęły ku górze.
- Widziałem to! - Wykrzyknął Łapa. Uniósł się lekko nad ziemię, a potem ciężko usiadł nań z powrotem. - Widziałem to, Lily Evans! Uśmiechnęłaś się!
Parsknęli oboje. Syriusz wcisnął butelkę z whiskey w dłoń rudowłosej i ta, bez zastanowienia, przytknęła ją do ust. Black zamilkł wówczas; patrzył z szeroko otwartymi oczyma, jak prefekt naczelna wlewa w siebie kilka porcji trunku i ociera zaczerwienione wargi, nie skrzywiona nawet odrobinę.
- Nie jest z ciebie wcale taka grzeczna dziewczynka, jak wszyscy myślą, co? - powiedział głucho. - Zaczynam rozumieć, czym tak zafascynowałaś biednego Rogacza.
- Potter - Lily wypluła jego nazwisko z ust rozchylonych w źle maskowanym uśmiechu.
- Powinnaś dać mu szansę - oznajmił Łapa i tym razem, kiedy Evans potrząsnęła głową, to on sprzedał jej kuksańca. - Słowo, Ruda, że straszna z ciebie menda.
To "coś" było przy tym znowu między nimi, ale teraz nie miało znaczenia. Ich wzajemna nienawiść zrodziła tamtej nocy specyficzny rodzaj przyjaźni; ten niezdefiniowany, toksyczny jej rodzaj, który może połączyć tylko dwójkę osób tak od siebie różnych. Cała magia owych  znajomości tkwi w tym, że nie trzymają się one żadnych zasad i oto - jednego z pierwszych świtów września na hogwardzkiej Wieży Astronomicznej - Lily Evans połączyła z Syriuszem Blackiem taka właśnie relacja.
Niezrozumiała i bez żadnych zasad. 



***
Nie jest ani świetny, ani pewnie nawet nie dobry. 
Nie podoba mi się pierwszy akapit. 
Nie jest też dłuższy (tak, do Ciebie mówię, Paulina! :))
Ale jest. Boże, jest dokładnie taki, jaki mogłam z siebie wykrzesać przy natłoku pracy i problemach mojego nieposłusznego, okropnego, zbyt-szybko-kochającego serca. 
Dziękuję, że trochę się Was zbiera :)


6 komentarzy:

  1. To zabawne, że wspomniałaś o długości, bo właśnie miałam ci ją wytknąć, kiedy to czytałam. Tak, pierwszą rzeczą jaką zamierzałam napisać była krytyka długości. Jak ty mnie dobrze znasz!!!
    Mhm, czyli jednak siódmy rok. Nadal nie widzę Petera - ciężka z nim sprawa, jak jest, to przeszkadza, jak go nie ma, też źle bo jego obecność jest jednak ważna.
    Lubię tego twojego Syriusza. Nigdy bym nie wpadła na to, że kiedyś polubię takiego cynicznego łajdaka Syriusza, którego swego czasu pełno było na blogach, a od którego tak uciekałam. Nie wiem, może lubię w nim to, że tym razem nie jest okrojoną wersją samego siebie - nie jest kiepską mieszaniną Casanovy, który po prostu zmienia dziewczyny jak bieliznę, a potem nagle ni stąd ni zowąd całkowicie mięknie i zostawia swoje dotychczasowe życie. Jest bezczelnym bydlakiem, ryzykantem któremu nie chodzi o nic innego jak tylko dobrą - a nawet chyba i to nie - zabawę. Jest ostro zarysowany, ale i przy tym nie całkiem pusty. Takiego Syriusza kupuję w całości, bo jest przy tym diabelnie ujmujący.
    Na chwilę obecną wstrzymam się z komentowaniem sytuacji z Grace, bo chociaż uchyliłaś już trochę rąbka tajemnicy, nadal mało o niej wiem, więc poczekam na jakiś ciąg dalszy.
    Urzekł mnie ostatni akapit. Jak dla mnie, wyróżnia się na tle reszty rozdziału i jest absolutnie najlepszy :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział:)
    Zaintrygowała mnie postać Grace i w następnym rozdziale mam nadzieję dowiedzieć się o niej czegoś więcej:)Ohh i jeszcze Syriusz... podoba mi się twój opis Huncwota. Ma swój oryginalny charakter:)

    Życzę weny i czekam na więcej:p

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba rzadko można natrafić na tego typu połączenia w opowiadaniach opartych o twórczość Rowling.Jestem bardzo ciekawa, jak dalej potoczy się ta historia. Stworzyłaś ciekawą postać Grace, która bardzo mi się podoba. Syriusza też wspaniale opisujesz, uwydatniając jego mało porządny charakter. Najbardziej w tym rozdziale podobała mi się końcówka, piękne podsumowanie.
    Obserwuję i dodaję do linków.
    [http://corka-glizdogona.blogspot.com/]

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie każ nam już dłużej czekać... :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Co dalej z Grace? Jej historia coraz bardziej mnie fascynuje. A Syriusz i Lily, ach zaczęło się ;p. Idę dalej ;)

    OdpowiedzUsuń